Na początku chciałam
krótko nawiązać do komentarza Ann [znudzona-zludzeniami]
spod poprzedniej notki. Pozwolę sobie zacytować fragment:
"Co do drugiej części notki, to cóż być może można żyć nic nie jedząc, ale osobiście nie widzę w tym sensu, bo przecież jedzenie to jedna z przyjemniejszych czynności w ciągu dnia (no może nie zawsze, ale jednak) ;)"
Święta racja! Nie wiem, jak mogłam tego nie dostrzegać. Pisałam o niezwykłych możliwościach niejedzenia jako o interesującym i nie lada trudnym wyczynie. Tylko po co ten wyczyn? Po co odbierać sobie przyjemność rozpływającego się w ustach pożywienia, którą jesteśmy obdarzeni? Przecież to nie ma sensu, w każdym bądź razie ja teraz go nie widzę. Ann, wielkie dzięki za ten komentarz! ;-*
Miałam dziś napisać post w nawiązaniu do 99. notki Sakuyi [oires], jednak w tym momencie nie mogę zebrać myśli na ten temat. Z pewnością nadrobię to niebawem.
Brałam przed chwilą kąpiel i nagle pomyślałam sobie, że Bogu musi być bardzo smutno patrzeć na mnie. Nie chodzi o to, że mnie nie kocha - wierzę w Jego miłosierdzie oraz że On w ogóle istnieje. Miałam na myśli zbyt częstą nienawiść siebie samej. Denerwuje mnie to, jak postępuję w różnych sytuacjach; to, że mam tak niską samoocenę; denerwuje mnie burza myśli, pragnień, obaw czy czego tam jeszcze w mózgu.
A Bóg zapewne chciałby, abym była z siebie zadowolona. Żebym bez zająknięcia umiała dziękować mu za duszę i osobowość, którą mnie obdarzył. Za życie, możliwość filozofowania, chodzenia, jedzenia? Jak to zrobić? Jak przestać wiecznie się oceniać i krytykować? Jak pracować nad sobą, aby widoczne były efekty? Dlaczego potrafię kochać wybrane osoby pomimo ich licznych wad, a siebie samej nie umiem polubić? Jak być z siebie zadowoloną?
Podobno jestem wyjątkowa. Każdy z nas jest. Chciałabym potrafić dostrzec własną oryginalność. Mam totalny mętlik.
____________
<nuta na dziś>